top of page

Edukacja CDL. Część druga.

Maganzo, 2023 - dr Zmaczyński i siostra Wiktoria, dyrektorka szpitala podejmują decyzję o kosztownym zabiegu

Zdarza się

 

Wraz z nieograniczonym dostępem do świata za pomocą globalnej sieci i mediów otrzymaliśmy również nielimitowany abonament na wszelkie jego stany zapalne, katastrofy, tragedie. Widzieliśmy migawki z prowizorycznych szałasów, polowych szpitali i szybki trucht bojówek każdej nowej wojny. Z daleka, wiele razy tak, że mamy je wydrukowane na siatkówkach. Pozostaje tylko załamać ręce i zadać sobie fundamentalne pytanie – „dokąd ten świat prowadzi?”, by później spokojnie powrócić do rozpakowywania zmywarki i planowania następnego dnia. To przecież takie proste, prawda?


Wolontariusze organizacji humanitarnej wyłamują się po części z tego schematu, stanowiąc tę grupę, która znacznie częściej niż inni podchodzi blisko ludzkiej krzywdy, rzadziej ogląda ją z bezpiecznej odległości ekranu. Stoimy pomiędzy apokaliptyczną narracją mediów, wizją tabelek i faktów, które zdają się jej przeczyć i własnym doświadczeniem, mogącym podpowiadać nam, że nie ma sensu rozstrzygać, które spojrzenie bliższe jest prawdy, bo każdy, indywidualny przypadek krzywdy jest tragedią. Czasem musimy odnaleźć sposób, by te horyzonty pogodzić, być może zbliżyć do siebie i odnaleźć coś pomiędzy. A po drodze nie zgubić wiary w to, co robimy…

 

***

 

Podczas planowania tej części felietonu postać Billa Pilgrima, prawie już przeze mnie zapomniana, pojawiała się i znikała pomiędzy kolejnymi pomysłami. Ale trudno się dziwić takiej tendencji, w końcu mówimy o kimś, kto miał zdolność „wypadania poza czas”.

W tym roku będziemy obchodzić pięćdziesiątą piątą rocznicę wydania książki Kurta Vonneguta „Rzeźnia numer pięć”. To powieść, która przez długie lata widniała na niesławnej liście pozycji kwestionowanych American Library Association, co najczęściej świadczy o wysokiej jakości wnętrza powieści i przynajmniej przyzwoitej formie (patrz: historia cenzury „Władcy Much”). O fabule, w telegraficznym skrócie: przedstawia ona losy żołnierza amerykańskiego pułku piechoty – Billa Pilgrima, który wzięty do niewoli po lądowaniu w Ardenach staje się świadkiem bombardowania Drezna. Doświadczenia Wielkiej Wojny odbijają się piętnem na jego późniejszym życiu, którego części, pomimo usilnych prób, zawsze rozpadają się w niemym sprzeciwie i odsłaniają swoje najczarniejsze oblicze. W wyniku zbiegu okoliczności i przypadkowej znajomości Pilgrim odkrywa jednak przejście do magicznej krainy – Tralfalmadorii, w której żyją istoty zdolne patrzeć na swoje życie poza czasem, w dowolnej kolejności, wybierając tylko najciekawsze fragmenty. Z czasem Bill odkrywa, że i on posiadł podobną umiejętność i zaczyna wypadać poza czas, uciekając w najcieplejsze ze wspomnień, usilnie przy tym pomijając czas wojny. A wszystko to, by poradzić sobie z traumą, bólem po stracie i wyrzutami sumienia.


Chyba najbardziej znanym cytatem z tej powieści jest powtarzające się, jak główny motyw w Bolerze Ravela sformułowanie „Zdarza się”. W ten prześmiewczy i nieco ironiczny sposób Pilgrim komentuje większość tragicznych zdarzeń, które musi oglądać podczas działań w Europie, czy będąc świadkiem powolnego rozpadu swojego życia po zakończeniu wojny. Vonnegut rysuje przed nami obraz żołnierza, który przestaje się buntować przeciw rzeczywistości. Gdy trafia do niewoli – zdarza się. Gdy przyjaciel zostaje ranny – zdarza się. Gdy widzi płonące miasto i rozbiegany niczym mrówki tłum – nic wielkiego, takie rzeczy przecież też się zdarzają.


Opowieści o tragediach z odległych światów, spoza naszego osiedla. Znamy to dosyć dobrze, prawda? Sami w nich uczestniczymy.


Przypominam sobie czasem o „Rzeźni”, gdy w wolnej chwili zaglądam do serwisów informacyjnych. Trudno opędzić się od wrażenia, że narracja apokalipsy na trwałe wpisała się w język dziennikarstwa. Jeszcze trudniej kogokolwiek za to winić. Idąc za kolejnym skojarzeniem i posługując się fragmentami „Factfulness” Hansa Roslinga możemy stwierdzić, że odwołanie do pierwotnego instynktu przetrwania przez wyłapywanie zagrożeń z otoczenia jest dobrą taktyką, by zwrócić uwagę czytelnika. Możesz zachwycać się pięknym zachodem słońca, ale tym, co musisz zauważyć, by zobaczyć też kolejny wschód, jest jadowity wąż na twojej ścieżce. Granie na poczuciu zagrożenia to metoda, która jest prosta, działa bez zarzutów i nie starzeje się pomimo upływu lat.


Nieustająca fala katastrof, która lekko podtapia nas za każdym razem, gdy próbujemy dowiedzieć się co słychać poza furtką naszej działki to sprawca kolejnego groźnego zjawiska. Myślę, że roboczo można je nazwać „zmęczeniem krzywdą” i chyba każdy, (nomen omen) intuicyjnie będzie wiedział o czym mowa. Z niepokojem słuchamy doniesień o potencjalnych falach epidemii w dalekich krajach. Możemy przystanąć na moment, gdy na ekranie telewizora wielka woda zacznie pochłaniać kolejne domy. Huragany, polscy strażacy wysłani na pomoc płonącym lasom w jednym z tych krajów, którego nazwę znamy lepiej niż położenie geograficzne. „To straszne” – myśli przelatują przez naszą głowę, a umysł wypluwa tylko to jedno, niewiele mówiące zdanie. Zaraz potem palce przesuwają się po wyświetlaczu, by odsłonić kolejne pokłady ludzkich nieszczęść, a w przerwach nową porcję memów. Codzienność.


Uodporniliśmy się na nadmiar? Caparros, w swoim almanachu na temat głodu[i] i jego konsekwencji określił bierność szeroko pojętego „Zachodu” na tragedie jako „zbiorowe szaleństwo, w którym wszyscy uczestniczymy i godzimy się na to”. Może autor ma dużo racji, a może nasza obojętność to tylko patologiczna forma przystosowania do sposobu, w jaki problemy są nam przedstawiane?


Gdy otacza nas za dużo zła, zmysły zaczynają się stępiać. Stajemy się głusi i trochę mniej widzimy. Kulimy się w sobie. To jeden z dosyć dobrze przebadanych efektów globalnego eksperymentu, w którym wszyscy uczestniczymy. Za miniaturyzacją technologii i form wyrazu poszła także miniaturyzacja zdolności skupienia. By przełamać barierę i skłonić nas do poświęcenia uwagi problemy muszą narastać proporcjonalnie do grubości tarczy, którą oddzielamy się od wszechobecnego nadmiaru. Balon pompuje się, a pytanie brzmi, gdzie leży granica naszej wytrzymałości, za którą sięgniemy po ucieczkę w wygodną bezradność. Bo cierpienie wcale nie uszlachetnia, a jak śpiewał jeden z najsłynniejszych zespołów rockowych z centralnej Polski „Poprzez cierpienie nie stajesz się tak bardzo piękny jakbyś chciał, stajesz się zgorzkniały i szczęśliwy mniej”.[ii] W jaki sposób próbujemy sobie radzić i zagłuszyć sumienie, które podpowiada, że trzeba coś zrobić, że nie można tak tego zostawić? Ucieczka.


Czasem zadajemy sobie pytanie - Czy nie łatwiej byłoby nam czasem „wypaść poza ten straszny czas”? Czasem uciekamy.


Czy można nas za to winić, skoro takie tchórzostwo stanowi próbę ratowania własnego spokoju i szczęścia? Coraz chętniej sięgamy po wyjście awaryjne, bo jak zmienić świat na lepsze, skoro małe i duże ekrany kipią od problemów tak, że piana wylewa się już spod pokrywki garnka? Żart, sarkazm, chłodna obojętność i kpina – to dosyć dobra ochrona. O! Kolejna wojna. Może po prostu takie rzeczy się zdarzają?

 

 

Świat schodzi na łzy


Według krytyków „Rzeźni numer pięć” to nie wizje obcej Tralfalmadorii, ani podróże w czasie okazały się najbardziej nierealne w powieści, ale opis bombardowania Drezna. To szeroko komentowane przez historyków wydarzenie zostało w tekście przeniesione na płaszczyznę fantazji, co zostało Vonnegutowi wytknięte jako próba zakłamania historii z perspektywy amerykańskiego pisarza. Zabrakło przerażenia ścianą ognia i uważnego pochylenia się nad morzem trupów. Zamiast tego czytamy w powieści: „[…] jest cisza, którą naruszają tylko ptaki. A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry. ‘It-it?’” [iii]


Czytam słowa krytyki, zawarte we fragmentach starych wywiadów i wyobrażam sobie nastroszone włosy na głowie ludzi, którzy na pamięć znają odgłosy spadających bomb w sąsiedztwie. Z bliska.


Tyle? Tylko tyle, panie Vonnegut? Spodziewaliśmy się czegoś większego po kimś, kto w 1945 był jeńcem przetrzymywanym w Dreźnie i widział alianckie bombowce. Przecież widział pan, ukrył się pan w starej rzeźni, robiącej tymczasowo za skład syropu i poczuł ciepło płonącego miasta.


‘It-it’


Trudno opędzić się od wrażenia, że sam zainteresowany celowo nie komentował tych zarzutów, uznając, że jego krytycy zwyczajnie „Rzeźni” nie zrozumieli. Tak, ta opowieść bywa niedorzeczna i jest historią karykaturalną, momentami oszczędną w opisie. Mówiąc słowami autora, który jakby parafrazuje to, co ująć chciał w śpiewie swoich papierowych ptaków – „książka krótka i popaprana, bo o masakrze nie sposób powiedzieć nic inteligentnego”.


My jednak lubimy nadawać sens niemal tak samo, jak lubimy, gdy o tragediach mówi się w sposób monumentalny. Opisy mają przerażać, liczby podpierać ogrom, nagłówki szokować, a całość budować nastrój zagrożenia. W tym miejscu warto powrócić do wspomnianej już pozycji „Factfulness”, w której Rosling pokazuje prawdę o mechanizmach kreowania współczesnego przekazu masowego. W rozdziale piątym  skupia się ona na filarach, na których opiera się praktyczne wykorzystanie naszych instynktów strachu i tendencji do wyolbrzymiania. Podaje przykłady. Jest duża szansa, że nagłówek „4,2 miliona martwych dzieci” zwróci naszą uwagę (Co za potworna liczba! I do tego jeszcze dzieci!). Bardzo dobrze, jeśli tak się dzieje, to może świadczyć o tym, że jeszcze nie zwariowaliśmy. Rosling punktuje jednak wady i zaniedbania mediów, które posługują się takim językiem, a za światełko w tunelu, mogące pomóc nam w optymistycznym spojrzeniu na przyszłość podaje fakty. Bo fakty są takie… Liczba dzieci, które umarły przed osiągnięciem 1 roku życia lawinowo maleje (z każdym następnym rokiem okazuje się ona rekordowo mała [1950 – 14.4 mln, 2014- 4.5mln, 2016-4.2mln]. Statystycznie zmniejszają się również liczby ofiar zamachów terrorystycznych na świecie, zgonów w wypadkach transportu lądowego, epidemii, ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie (patrz: ludzie poniżej granicy 1 dolara dziennie), czy ofiar działań wojennych.[iv] Czy wpływa to na ilość dramatycznych wiadomości, na które natrafiamy? Można zaryzykować stwierdzenie, że tak, chociaż tendencja jest raczej odwrotnie proporcjonalna.

 

Mój ból jest taki sam, jak twój


Z Roslingiem należy się zgodzić, ma niezbite dane na poparcie swoich teorii. Muszę przyznać, że po zapoznaniu się z jego książką przez moment czułem się lepiej. Potrafiłem bardziej trzeźwym okiem przyglądać się temu, jaki obraz świata rysują przede mną media i gazety, być może zyskałem namiastkę legendarnego „obiektywizmu”. Dały mi go cyfry. W końcu to sam autor obiecał zdradzić „Dlaczego świat jest lepszy niż myślę?” i za pomocą liczb, przemawiających do bardziej ścisłej części mojego umysłu, rzeczywiście odniósł sukces. Długo o tym myślałem, aż natknąłem się na ekranizację „Rzeźni” z 1972 r. i Bill Pilgrim jeszcze raz „wpadł do mojego czasu, do roku 2024”. Poprzez jego zachowanie, wypowiedzi i wspomnienia Vonnegut pokazuje nam, że nie ma sposobu na porównanie małej i dużej tragedii, a reakcja na spalenie całego Drezna i śmierć przyjaciela musi być taka sama, inaczej stanowiłaby jedynie fałszywe przedstawienie. Być może ciężko nam się z tym pogodzić, mamy w sobie coś z „Szaleństwa Katalogowania”, o którym pisał Eco, musimy stopniować, by nie zwariować, a przede wszystkim czujemy potrzebę nadawania wszystkiemu sensu, kolejności i celowości. Swoją drogą, w dosyć prześmiewczy sposób zauważa to sam Vonnegut, poprzez swoich obcych – Tralfamadorian. Jeden z nich powtarza: „Ziemianie są wielkimi specjalistami od wyjaśnień. […] A ziemia jest jedyną planetą, na której wspomina się o czymś takim, jak wolna wola.”[v]


Bardzo trudno jest nam się pogodzić, że w najlepszym z możliwych światów wciąż zdarzają się Drezna, pandemie, i wybuchy samochodów z wolontariuszami we wnętrzu. Casparros słusznie może wyrzucać nam obojętność wobec głodu, a na przekór białym literom z Westerplatte [vi]wojny mamy pod dostatkiem. Bo jasne, możemy powiedzieć, że jest coraz lepiej, ale niekiedy to nie wystarcza. Wciąż brakuje odpowiedzi, dlaczego nie jest dobrze i kiedy nareszcie będzie. Kiedy piszę te słowa, przed oczami przelatuje mi zagubione zdjęcie z przeszłości, z muralem, którego treść brzmiała mniej więcej – „Ma być wspaniale, najpóźniej od poniedziałku”.


Chcemy tego wszyscy - mimo wszystko to się nie wydarzy. Bo 4.2 mln to bardzo dużo, a kilkukrotny spadek liczby ofiar epidemii i działań wojennych, licząc od połowy ubiegłego wieku, wciąż nie znosi potrzeby tworzenia i utrzymywania organizacji humanitarnych. Świat malejącej liczby zgonów kobiet przy porodach i ofiar kataklizmów naturalnych potrzebuje finansowania NGO i przede wszystkim wolontariuszy, którzy będą w stanie zrozumieć cierpienie i spróbują sobie z nim poradzić.


Co zrobić, aby „w końcu działo się lepiej”, proszę pana? Bo tak źle to chyba jeszcze nie było.

Nie wiem.


Myślę, że najrozsądniej jest powstrzymać się od dawania jakichkolwiek rad. Rad na to, jak tłumaczyć sobie to, że wolontariat jest niezbędny, że cierpienie będzie się pojawiać i nas zalewać, a nam nie wolno utonąć w obojętności. Wszelkie próby filozofii na ten temat wydają się popadać w śmieszność, bo przecież o istnieniu ludzkiej krzywdy ciężko jest powiedzieć coś inteligentnego. Długie wywody i mocne słowa pozostawmy mediom, a Drezno w tym czasie będzie dogasać w ciszy. Może, po prostu, postarajmy się zachować spokój i „nie wypaść gdzieś poza czas”, nie stracić swojej wrażliwości w próbach zmagania się z tym nieco czarniejszym obliczem świata. Bo chyba właśnie coś takiego spotkało biednego Billa Pilgrima nim na dobre opuścił Ziemię?


A jak zakończyła się historia Kurta Vonneguta? Jest on jednym z dobrych przykładów typu artysty, którego roboczo nazywam FLLF (Forgotten living, living forever). Sam uważał się za pisarza niedocenionego i prawdopodobnie, po części, miał rację. „Rzeźnię”, czy „Kocią Kołyskę” zauważono bardzo późno, a dopiero po jego śmierci doczekały się one ponownych wydań, zainteresowania ze strony masowego czytelnika. Może tak chciało przeznaczenie? ...

W ostatnich latach życia Vonnegut nie stronił od alkoholu i coraz mocniej popadał w nihilizm. Podczas jednego ze spacerów z psem po ulicach Nowego Jorku zaplątał się przypadkowo w smycz, stracił równowagę i uderzył głową o chodnik.


It-it?


Przykry, zupełnie niepotrzebny wypadek, któremu łatwo można było zapobiec. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć: „Zdarza się”. Media zapewne rozpisywały się kolejnego dnia o wielkiej tragedii. Ja pozostawię tutaj tę informację po prostu samą sobie, bez zbędnego komentarza.

 



[i][i] „Głód” Martin Caparros, wyd. Wydawnictwo Literackie

[ii] Źródło: Utwór „Wola istnienia”, wykonawca: „Coma”, album „Hipertrofia” 2008

[iii] Źródło: „Rzeźnia numer pięć”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2018; tłumacz. Lech Jęczmyk

[iv] Po dokładne dane i źródła statystyczne odsyłam do „Factfulness”, Hans Rosling, wyd. Media Rodzina 2018

[v] Źródło: „Rzeźnia numer pięć”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2018; tłumacz. Lech Jęczmyk

[vi] Patrz: pomnik „Nigdy więcej wojny” z Westerplatte

Comentários


bottom of page